Wybieracie się na spływ Szlakiem Krutyni a może nie jesteście jeszcze zdecydowani?
Prezentujemy Państwu opowiadanie naszego wieloletniego przewodnika Pana Tadeusza Rufińskiego, które z pewnością odpowie na wiele pytać i zachęci Was do spływu szlakiem.
Krutynia, czyli trzy dni w Raju!
Wybierzmy się na spływ szlakiem Krutyni. Ktoś powie, że już był na Krutyni, że to oklepane i że ta rzeka już nie taka jak dawniej, a dodatkowo razi go ten pompatyczny tytuł z „rajem”. Będzie miał rację, ale nie do końca. Najpierw sprawa Raju, – gdy pominiemy zagadnienia teologiczne, to każdy z nas może stworzyć swój własny prywatny raj. Wystarczy otworzyć się wszystkimi zmysłami, wyciszyć wewnętrznie i niczym Alicja przejść przez lustro na tą drugą stronę gdzie „woda czysta i trawa zielona”. A właśnie taka może być Krutynia.
Tadeusz Rufiński
****
Gdy na krutyński szlak wypłyniemy z Sorkwit, na przykład w niedzielę, to około czwartku powinniśmy dopływać do prawdziwej Krutyni. Dlaczego napisałem „szlak Krutyni”, a nie rzeka Krutynia? Po prostu rzeka o geograficznej nazwie KRUTYNIA zaczyna się za tamą w północnym krańcu jeziora Mokrego i kończy ujściem do jeziora Gardyńskiego. Te etapy, które przepływamy w ciągu pierwszych dni wędrówki to cały łańcuch jezior połączonych rzeczkami o własnych, skądinąd pięknych nazwach takich jak Sobiepanka lub Łapinóżka, Babięcka Struga, Grabówka, Dąbrówka itp. Natomiast owe dwa lub trzy dni, które poświęcimy na etap krutyński, (który uważam za najpiękniejszy) wymagają specjalnego potraktowania. Warto o tym odcinku rzeki i okolicy napisać nieco więcej niż znajdziecie w popularnych przewodnikach i informatorach wodniackich. To miejsce ma specyficzny, niepowtarzalny urok. Jest coś takiego w tej okolicy, że w wędrowcu budzą się na przemiany: pasja odkrywcy, zachwyt, jakaś głęboka więź z naturą, a niekiedy nostalgiczna zaduma.
A więc przepłynęliśmy już jezioro Mokre i mamy przed sobą, najpierw stary mostek z poczerniałymi, ceglanymi przyczółkami, potem niewielkie rozlewisko przegrodzone pniami zwalonych drzew i rzędami spróchniałych, wbitych w dno czarnych pali. Od tego miejsca możemy powiedzieć sobie, że wpływamy na Krutynię. Oczywiście nie tak zaraz, bowiem przed nami wznoszą się jeszcze okute zasuwy zapory wodnej. Na szczęście po prawej stronie jest drewniana pochylnia, po której bez większych trudności przeciągniemy kajaki, a przy odrobinie wysiłku to i dużą łódź można tędy przerzucić. Gdy kajaki gładko zjadą do wody, zacumujmy je w niewielkiej zatoczce i parę chwil poświęćmy na „rozpoznanie otoczenia”. Tama, przy której stoimy spełnia nader ważne zadanie, bowiem reguluje poziom wody praktycznie na całym biegu Krutyni, podobną rolę spełnia młyn w Pieckach, ale tu decyduje się „być albo nie być” dla najpiękniejszego odcinka rzeki. Jeśli przypłyniemy tu w końcu maja lub w początkach czerwca, gdy jezioro jest pełne wiosennych wód możemy zobaczyć jak przez tamę przewala się wodospad zielonkawo – żółtej wody. Wtedy dokładnie widać jak wielka jest różnica poziomów i jaki zasadniczy wpływ ma jego właściwa regulacja.
Uwaga! Poniższego fragmentu tekstu, dla własnego bezpieczeństwa, w żadnym wypadku nie należy traktować jako instrukcję postępowania, a najlepiej to w ogóle go nie czytać
Rozbieram się, na nogi wkładam jakieś pepegi lub sandały i ostrożnie wchodzę do wody. Początkowo muszę uważać na kamienie i resztki pali. Ale dalej woda jest na tyle głęboka, że mogę płynąć. Tu pojawia się pewna trudność, muszę pokonać silny prąd powierzchniowy. Trzymam się środkowej części nurtu i płynę prosto na centralny filar zapory. Gdy zbliżam się na tyle, że czuję działanie prądu wstecznego chwytam za fragmentu wyszczerbionego muru i bokiem podciągam się aż do czarnych desek zasuwy. Muszę uważać, aby strumień spienionej wody pędzącej po drewnianej podstawie zapory nie podciął mi nóg, bowiem wtedy, chcę, czy nie chcę, w ciągu kilku sekund znajdę się w miejscu skąd rozpocząłem kąpiel. Jeśli uda mi się utrzymać równowagę to jeszcze odrobina wysiłku. Staję plecami do zapory i ostrożnie wsuwam się pod pędzące strumienie. Teraz mogę przycupnąć we wnęce, jaką tworzy spadająca kaskada i oddychając pyłem wodnym czuć niczym wcielony Wodnik. To prawdziwa frajda, łoskot wody, pryskająca wokół piana, zapach jeziornej wilgoci, seledynowa zieleń prześwietlonego słońcem wodospadu. Cały świat pozostaje gdzieś daleko, odcięty kurtyną wody, zagłuszony dudnieniem, niewidoczny w rozpylonej mgle.
Teraz wystarczy nieco pochylić się, wysunąć do przodu, aby doświadczyć niesamowitego uczucia. Mam wrażenie, że cała rzeka wali mi się na plecy, biczuje, przygniata. Takiego hydromasażu nie zapewnią żadne urządzenia w żadnym sanatorium. Gdy mam już dosyć pochylam się jeszcze bardziej, woda porywa mnie i pędzę w spienionej strudze. Spokój, jaki czeka na mnie, gdy po kilkunastu metrach wypływam na gładką powierzchnię jeziorka jest tak kontrastowy wobec poprzedniego łoskotu, że przez dłuższą chwilę leżę na plecach wpatrując się w leniwie płynące obłoki i pastelowe barwy przybrzeżnych zarośli. Czuję się jakbym wrócił z innego świata.
Od tego miejsca już można czytać!
Jesteśmy na Jeziorkach Krutyńskich. Z tą nazwą jest trochę kłopotu i niejasności. Na jednych mapach widnieje ona w liczbie mnogiej jako jeziorka, na innych zaś jako pojedyncze jezioro. Osobiście skłaniam się do pierwszej wersji, ponieważ zawijasy i przewężenia akwenu pozwalają podzielić go na trzy lub nawet cztery części. Pozostawmy ten dylemat do rozstrzygnięcia biegłym geografom i hydrologom.
Zaraz po przejściu tamy i przepłynięciu okolonego szuwarami kanałku powinniśmy skręcić na lewo, w wąski przesmyk wśród trzcin, ale nie śpieszmy się, tu jest tak pięknie. Puśćmy przodem „wyczynowców”, a sami popłyńmy przed siebie. Wystarczy parę razy uderzyć wiosłem i tylko patrzeć i tylko podziwiać.
Przypomina mi się w tej chwili wrześniowe popołudnie. Woda jeszcze ciepła, ale w powietrzu czuć już chłodne tchnienia jesieni. W nocy był pierwszy przymrozek. Zażółcił nadbrzeżne brzozy, oblał czerwonym winem liście dębów, niebo zamalował ciemnym odcieniem błękitu. Woda też jest inna, zniknął gdzieś zielonkawy odcień glonów, opadły na dno kożuchy wodorostów. Fala ma barwę stalowo niebieską, jest ostra, spieniona. Letnie fale przelewają się leniwie i łagodnie, ta zaś przy najlżejszym powiewie marszczy się w białych nerwowych grzywkach. Przy brzegach, wśród ciemno – zielonych trzcin kiwają się brązowe pałki, na zatopionych, murszejących pniach wygrzewają stada sennych kaczek. W cichej zatoczce, na zwieszonej nad wodą gałęzi, zgarbiona czapla wpatruje się we własne odbicie. Dziób kajaka, co chwila uderza w unoszące się na wodzie, grube jak męskie ramię, kłącza grążeli. Gdy wpłyniemy do następnego jeziorka i wysoka ściana lasu zasłoni nas przed wiatrem, pojawia się niesamowite uczucie unoszenia jakby na powierzchni ogromnego zwierciadła. Słońce, chmury, nadbrzeżne drzewa, przelatujące mewy, nawet nasze kajaki dublują się w dwóch symetrycznych, przenikających się nawzajem obrazach. Odruchowo przestajemy wiosłować, aby niebacznym ruchem nie rozbić tego kruchego piękna.
A wiosną? Wiosną jest jeszcze piękniej. I latem także. Pięknie jest rankiem i wieczorem i w południe. Trzeba tylko zwolnić i wszystkimi zmysłami chłonąć otaczający nas świat. Dobrze, że cały obszar jeziorek i górny odcinek Krutyni został objęty ochroną jako rezerwat krajobrazowo – leśny.
Gdy będziemy mieli szczęście to przy prawym brzegu trzeciego jeziorka, wśród czarnych konarów zatopionych drzew wypatrzymy jaskrawo zielone narośla. Kształtem przypominają rozgałęzione rogi reniferów i są ginącymi pozostałościami nadzwyczaj rzadkiego gatunku gąbek słodkowodnych. W Europie można je zobaczyć zaledwie w kilku miejscach dalszego nurtu Krutyni, oraz na jednej z rzek w Hiszpanii.
Ale płyńmy dalej. Uważajmy tylko na ostrym zakręcie, który wyprowadza nas na czwarte, ostatnie już jeziorko, bowiem tuż pod lustrem wody sterczą pale po byłym mostku. Nie przedziurawią one kajaka, ale mogą porządnie wystraszyć, gdy nagłe uderzenie przechyli nas na bok.
Dno tego płytkiego jeziorka zarastają nader dziwne rośliny o intensywnie brunatnym kolorze. Wiąże się z nimi historia meteorytu, który spadł w to miejsce przed kilkoma tysiącami lat, już po okresie ostatniego zlodowacenia. Upadek był tak potężny, że utworzył owalny krater odpowiadający obecnemu kształtowi jeziora. Krater z czasem wypełnił się wodą i mułem niesionym przez rzekę, ale wraz z meteorytem, który przywędrował z Marsa, w jeziorze pojawiły się czerwone marsjańskie rośliny. Daliście się nabrać na tą marsjańską historyjkę, to dobrze, w życiu trzeba nieco pofantazjować.
W lejkowatej zatoce, z której wpływamy w koryto Krutyni od wiosny do jesieni kwitną żółte grążele, kupry nurkujących kaczek wystają nad wodą jak szare piramidki, a rodziny łabędzi podpływają pod samą burtę dopominając się groźnym sykiem o kawałek chleba.
Po kilkudziesięciu metrach możemy odłożyć wiosła, prąd rzeki wyraźnie przyśpiesza unosząc kajaki przez najpiękniejszy odcinek naszego spływu. Te trzy kilometry do miejscowości Krutyń to prawdziwe cudo natury. Po kilkuset metrach mijamy resztki drewnianego mostu. Pamiętam czasy, gdy stał jeszcze w całości, ale gdy powstał rezerwat stracił swą rację bytu i dziś sterczą z wody jedynie kikuty czarnych podpór i kilka desek chodnika. Natura potrafi błyskawicznie rozprawić się z każdym ludzkim tworem. Jakże niesamowicie wyglądają pęki traw, kwiatów i mchów maskujących zieloną warstwą dębowe belki dawnych filarów.
Teraz wpływamy w tunel, a raczej w ogromną nawę gotyckiej katedry. Drzewa z obu brzegów rzeki pochylone ku sobie, sczepione gałęziami, tworzą zielone sklepienie. Promienie słońca, prześwitujące przez listowie niczym tysiące świeczek, rzucają na wodę migotliwe błyski, a głos kukułki udaje kościelną sygnaturkę.
Popatrzmy teraz na dół, pod burtę łodzi. Krystalicznie czysta woda, złocisty piasek z tysiącami błyskających perłowo muszli i ryby. Wystarczy odrobina słońca, aby poczuć się jak w ogromnym akwarium. Tuż obok wstęgi wodorostów stoi nieruchomo stadko pasiastych okoni, nieco dalej pod dnem kajaka przemyka ławica srebrzystych uklei, a przy brzegu statecznie płyną czerwonookie płotki. Jeszcze więcej ryb spotkamy przy piaszczystej łasze przegradzającej koryto rzeki. Wpłyńmy w prawą odnogą, w wąski trzcinowy przesmyk, nie wiosłujmy, tylko patrzmy i podziwiajmy. Może uda się dostrzec młodego szczupaczka, który jak zielonkawy patyk stoi nieruchomo w prądzie wody. Wystarczy lekko ruszyć wiosłem, a „patyk” błyskawicznie skryje się w zielonym gąszczu moczarek.
Krutynia niesie nas coraz szybciej, są miejsca gdzie nawet trzeba nieco hamować, szczególnie wtedy, gdy prąd pcha łódkę na pień zwalonego drzewa lub wciska na piaszczystą łachę. Dno rzeki też zmienia się stopniowo. Coraz więcej kamieni i grubego żwiru. To ślady skandynawskiego lodowca, który aż tu przywlókł granitowe i bazaltowe głazy, pokruszył je, zmielił i wysypał w ogromnych warstwicach. Pod nami przelatują kamienie we wszystkich kolorach i odcieniach, od głębokiej czerni aż po jaskrawą biel. Warto zainteresować się tymi o intensywnej barwie czerwonego wina. Najczęściej to zwykły, szary otoczak, na którym osiadła kępka, tylko tu spotykanych, jaskrawych porostów. Nie zagapmy się, bowiem łatwo zaczepić o zwisającą nad wodą gałąź. Parę lat temu, już niedaleko od stanicy, konar wygięty w kształt litery U rytmicznie zanurzał się i wychylał z wody jakby witając przybyszów. Dziś już go nie ma, ale jest za to „małpi most” ze zwalonego drzewa, on też stanowi symboliczną bramę wiodącą do królestwa Krutyni. Uważajmy też na tutejsze dziesięcioosobowe „gondole”, którymi płyną grupy, na ogół zagranicznych turystów. Niemcy i Anglicy gubią gdzieś wrodzoną dostojność i zachowują się niczym dzieci na majówce. Spotkałem tu kiedyś grupę Amerykanów, którzy też byli zachwyceni, wręcz oczarowani krutyńskim rajem. Starsi panowie w panamach fotografowali wszystko dookoła, panie piszczały z zachwytu, a młodzież wręcz wisiały za burtą wpatrując się w kolorowe dno rzeki.
Opis stanicy i osady pominę, bowiem te informacje łatwo znaleźć w przewodnikach, przypomnę jedynie o Wańkowiczu i jego opisach Krutyni i Mazur, napomknę o miejscowym jarmarku i gospodzie serwującej miejscowe potrawy. Wspomnę także o ogromnych dębach trafionych piorunami, których nadpalone resztki leżą w wodzie na prawym brzegu. A, byłbym zapomniał o niebywale wysokiej tui rosnącej tuż nad wodą, niedaleko mostu. Gdy będę przepływał tu następnym razem spróbuję sprawdzić informację, iż jest ona pozostałością paradnej alei prowadzącej do przedwojennego dworku.
Gdy miniemy betonowy most rzeka zmienia swój charakter, już nie pieni się, pędząc z pluskiem wśród kamieni, a rozlewa się w coraz szerszym i głębszym korycie. To widoczny wpływ młyna wodnego w Krutyńskim Piecku. Mijamy drugi most i powoli wpływamy na młyńskie rozlewisko. Gdy nie mamy ochoty przenosić naszych łodzi i bagaży możemy skorzystać z usług młodzieżowej brygady wózkarzy. Osobiście zalecam trochę gimnastyki przy transportowaniu, tym bardziej, że możemy przy okazji zwiedzić młyn. A jest to prawdopodobnie jeden z najstarszych młynów wodnych czynnych na terenie Mazur. Dokładny opis tego zabytku techniki młynarskiej wymagałby wielodniowych oględzin i co najmniej kilkudziesięciu stron maszynopisu, więc ograniczę się jedynie do najciekawszych informacji. Mam nadzieję, że pan młynarz wybaczy mi niefrasobliwość w nazewnictwie i opisach – robię to w dobrej wierze, takie bowiem, po kilku pobytach utrwaliły się w mej pamięci.
Obecnie we młynie, tak jak i przed wojną, przez prawie cały rok pracuje turbina wodna napędzająca generator, który dostarcza prąd do krajowej sieci energetycznej. Po żniwach, a więc poczynając od połowy sierpnia do młyna zjeżdżają okoliczni rolnicy z workami zboża na przemiał. Młynarz, przełącza wówczas zasilanie na główny silnik, a ten za pomocą całego systemu pasów transmisyjnych napędza kilkadziesiąt urządzeń młyńskich. Dawniej, jeszcze w końcu XIX wieku główny wał napędowy był bezpośrednio połączony z kołem młyńskim i właściwie do tej zmiany napędu sprowadziły się modernizacje, które miały miejsce po II wojnie. Większość podstawowych maszyn i urządzeń młyńskich: żarna, wialnie, sortowniki, zestawy odsiewaczy, pytle, transport kubełkowy, itp. pracują już niekiedy prawie sto lat.
Już z daleka słychać, że młyn działa. Na podjeździe, stadko wróbli wykłóca się o ziarna rozsypane pomiędzy kamieniami. Z wnętrza dobiega głuchy łoskot, od którego wibrują zakurzone okienne szyby, turbina wydaje charakterystyczny jęczący pogłos, a wysoko, z otwartego lufcika unosi się biały tuman pyłu. Wchodzę po rampie, podaję rękę młynarzowi. To mój znajomy, od kilkunastu lat odwiedzam go w trakcie spływów. O rozmowie nie ma co marzyć bowiem hałas jest „jak we młynie”. Na migi pokazuję, że chcę zrobić kilka zdjęć, potakujące kiwnięcie głową i wchodzę dalej. Za każdym razem, gdy przekraczam próg mam wrażenie, że jakimś cudownym sposobem cofam się w czasie, co najmniej do okresu dzieciństwa – nie, nie mojego, raczej mego Taty, a może nawet Dziadka.
Na parterze stoją rzędem maszyny młyńskie, najstarsza z nich, marki Buhler pochodzi z początku ubiegłego wieku. Obok pracują jej nieco młodsze siostry. Zgrzytliwy jazgot walców (mlewników) nakłada się na rytmiczne mlaskanie pasów transmisyjnych. Ich szare wstęgi schodzą w dół od zamocowanego pod sufitem wału napędowego. Stukają zapinkami, wibrują na wyślizganych do połysku kołach, z piskiem trą o osłony. Z rozmieszczonych w kilkumetrowych odstępach drewnianych słupów też dobiega dziwny szurgot. To, wbrew pozorem nie są filary podtrzymujące strop, to obudowy przenośników kubełkowych. Wystarczy uchylić pokrywę wziernika, aby zobaczyć metalowe miseczki pędzące do góry z porcjami zboża lub wstępnie przemielonej mąki. Cóż jeszcze można zobaczyć na parterze? Jest specjalna waga z nader pomysłowym licznikiem. Tuż przy wejściu, potężny agregat spalinowy, który w przypadku awarii turbiny wodnej może napędzać urządzenia młyńskie. W kącie, oparty o ścianę, rozpiera się oryginalny kamień młyński. Jest ogromny, ma chyba ponad półtora metra średnicy. Na jego przykurzonej, szorstkiej powierzchni widać liczne szczerby i pęknięcia. To ślady wielu lat pracy i tysięcy przemielonych worków zboża. Teraz jest na zasłużonej emeryturze, ale nadal wygląda imponująco.
Gdy skieruję się na lewo to po stromych, metalowych schodkach zejdę do pomieszczenia turbiny. Nad podłogą wystaje zaledwie górna część wału z wirującym kołem napędzającym generator. Widać jeszcze mechanizm ręcznego i automatycznego sterowania łopatek, przewody elektryczne i szafę z aparaturą pomiarową. Turbina wraz z obudową ukryta jest pod posadzką. Na jej, skośnie ustawione łopatki spada strumień wody wprawiając ją w ruch wirowy. Odpowiednia regulacja kąta ustawienia łopatek zapewnia jednostajny bieg generatora, a co za tym idzie stałe parametry wytwarzanej energii elektrycznej. Zbyt szczegółowo rozpisałem się o tej turbinie, a przecież są jeszcze dwie wyższe kondygnacje młyna i na każdej z nich znajdują się nader interesujące urządzenia.
Włażę po schodach na pierwsze piętro. Jest tu znacznie ciszej i spokojniej. Na środku pomieszczenia znajdują się zasobniki pośrednie, część separatorów, pod ścianami leżą jakieś części zamienne i sterta worków. Poruszają się jedynie długie pasy transmisji, przechodzące przez otwory w suficie na wyższą kondygnację. Właśnie stamtąd, z góry dobiega rytmiczny łomot, od którego trzęsie się strop, a przez szpary sypie mączny pył.
Znów schodami do góry, wprost w ten tumult i zgiełk. Na wprost przede mną, w jakimś opętańczym tańcu, kiwają się ogromne, drewniane skrzynie. To z ich wnętrza dobiega ten głuchy łoskot. Zaraz obok stoi szafa, z której co jakiś czas słychać dziwne trzaski. Jeszcze do tego hałas wentylatora, szurgot przenośników, metaliczny łomot oczyszczacza. Czuję się ogłuszony, w nosie wierci pył, muszę uważać na pędzące obok pasy. O robieniu zdjęć nie ma mowy, wszystko trzęsie się, a w powietrzu pełno mąki. Kicham i nagle wszystko cichnie, zwalnia i staje nieruchomo. Jeszcze jęczy rozpędzony wentylator, ale i on po jakimś czasie milknie i tylko zza otwartego okna, dobiega szum wodospadu i odgłosy turystów. Zaniepokojony schodzę na dół. Jak się okazuje skończyło się ziarno i młynarz wyłączył główny silnik. Teraz mogę wrócić, zrobić parę zdjęć i dokładnie obejrzeć urządzenia najwyższego piętra. „Tańczące” skrzynie to zestawy sit sortujących zmielone zboże. Każde sito składa się z prostokątnej ramki z naciągniętą wewnątrz jedwabną siatką. Gęstość tej siatki decyduje o klasie uzyskiwanej mąki. Aby mączny pył nie zaklejał oczek, pomiędzy warstwami siatek przesuwają się specjalne szczotki. Każda z nich ma jedną stronę pokrytą twardym, końskim włosiem, drugą zaś miękką białą sierścią. Młynarz mówi, że ta sierść pochodzi z koziej brody, na pewno żartuję, ale kto wie, jest taka delikatna. Stukająca szafa to coś w rodzaju odkurzacza, w którym pomysłowy automat „otrzepuje” worki, w których zbiera się mączny pył.
Można by jeszcze napisać o urządzeniach, które oddzielają od ziarna kamienie i kawałki metalu, o maszynie do produkcji kaszy, o pomysłowym systemie rur transportowych i o wielu, wielu młyńskich ciekawostkach. Można też spróbować smaku świeżych otrąb, polizać roztartą w palcach grudkę mąki i poczuć różnicę pomiędzy krupczatką a tortową. Dopiero tu widać jak skomplikowana jest droga, na której ziarno zamienia się w kaszę lub mąkę.
Podziękujmy młynarzowi, ale zanim popłyniemy w dalszą drogę to jeszcze z zewnątrz popatrzmy na młyńską architekturę. Cała budowla z czerwonej cegły oparta jest na szkielecie z ciemnych, dębowych belek. To dzięki nim budynek, przez tyle dziesiątków lat, wytrzymuje ciągłą wibrację, wilgoć, mazurskie mrozy i upały. Przetrzymał dwie wojny, przetrwał okres gospodarki socjalistycznej i przy odpowiedniej konserwacji jeszcze długo może świadczyć o kunszcie dawnych budowniczych. Jeszcze rzućmy okiem na młyńskie kanały, zastawki i szybry regulujące ilość przepływającej wody. Gdy wychylimy się nieco nad barierką kanału zasilającego turbinę możemy wypatrzyć na jego ściankach jaskrawo zielone narośla. To są właśnie te gąbki, o których pisałem poprzednio. Drugie i ostatnie znane mi ich siedlisko jest zaraz za młynem, w zatoczce po lewej stronie. Gdy na wodzie nie unosi się zbyt wiele piany możemy dostrzec charakterystyczne, rogate kształty na korzeniach przybrzeżnych drzew.
Pora płynąć dalej. Czeka nas teraz nieco trudny odcinek, szczególnie kłopotliwy przy niskim poziomie wody. Rzeka rozlewa się szeroko na kamienistych płyciznach i trzeba kilkakrotnie wyskakiwać z łodzi, aby przeciągnąć ją przez żwirowe łachy. Tu nie ma dobrej drogi, bowiem jeśli nie kamienie to czarne pnie zwalonych drzew zmuszą nas do lawirowania, zapierania się wiosłami o dno, a w końcu i tak trzeba wyłazić z łodzi i udawać burłaka. Na szczęście to tylko kilkaset metrów, bowiem dalej nurt pogłębia się i wystarczy jedynie wypatrywać zawirowań na powierzchni wody, pod którymi kryją się podwodne głazy lub wykroty drzew.
Rzeka znów zmienia swój charakter. Na suchych, wyniosłych brzegach potężne dęby przeplatają się z grabami i wiązami. Podmokłe obszary porasta szara olcha i karłowate krzaczki brzóz. Na piaszczystych pagórkach królują pachnące żywicą sosny. Jesienią, kolorami ciemnego wina pysznią się owoce kaliny, ciężkie pomarańczowe grona jarzębin zwisają tuż nad wodą, a w nurcie płyną czerwone, dzikie jabłuszka. Warto popatrzeć też na pasma przybrzeżnych oczeretów, w ich zielonym gąszczu łatwo zobaczyć brązowe pałki tataraku, ale można też wypatrzyć kolczaste kule jeżogłówki lub długie szyszki nader rzadkiego kalmusa. W kępach osoki aleosowatej widać białe, zawieszone na niciach kule. To gniazda wodnych pająków. Jeśli uda się nam podpłynąć bliżej zobaczymy przyczajonego na liściu, ogromnego, jasno brązowego pająka pilnującego kłębiących się wewnątrz kuli pajączków.
Koryto rzeki kręci się, zawija, dzieli na odnogi rozcięte wysepkami, rozlewa na płyciznach lub niespodziewanie zwęża pomiędzy urwistymi skarpami. Co jakiś czas, na brzegu lub w nurcie widać potężne głazy z jasnymi opaskami mułu naniesionego w czasie wiosennych roztopów. Niekiedy znaki te są znacznie powyżej jednego metra w stosunku do letniego poziomu wody. Krutynia jest doskonałym przykładem żywej rzeki, poza wspomnianymi zastawkami, jej koryto nigdy nie było regulowane.
Mniej więcej po godzinie od wypłynięcia z młyna mijamy drogowy most we wsi Rosocha, a stad już niedaleko do charakterystycznego wysokiego, nadbrzeżnego pagórka z posadowionymi na szczycie ponad stuletnimi zabudowaniami folwarku. Warto zrobić tu krótką przerwę na posiłek jak też, aby zobaczyć resztki starych budynków. Postawiono je w typowy dla tych terenów sposób polegający na budowaniu fundamentu i szkieletu ścian z miejscowego kamienia wypełnianego czerwoną cegłą. Część budynków otynkowano, ale na ścianach pozostałych nadal można podziwiać jakość zeszłowiecznej cegły i umiejętności dawnych murarzy. Prawdopodobnie była to posiadłość bogatego gospodarza, który był także właścicielem opisanego wcześniej młyna. Trzeba będzie jakoś potwierdzić tą informację.
Od tego miejsca rzeka wpływa na rozległą, bagnistą nizinę. Płyniemy pośród torfiastych brzegów, porośniętych rachitycznymi pasmami olch. Na suchych, czarnych kikutach drzew można wypatrzyć obserwujące okolicę jastrzębie lub sylwetkę czapli. Dookoła ciągną się falujące na wietrze łany sitowia i trzcin i tylko gdzieś daleko, na granicy horyzontu, widać szczyt czerwonej wieżyczki kościoła. Jeszcze trochę i musimy uważać na prawy brzeg. Gdy ponad zielonymi oczeretami zobaczymy całą, kościelną wieżę oraz dachy zabudowań wiejskich to znak, że zbliżamy się do ujścia strugi łączącej Krutynię z jeziorem Duś. Teraz stoi tu wyraźny drogowskaz, ale przed paru laty skręciłem zbyt wcześnie, zwiedziony stosunkowo szerokim przesmykiem wśród trzcin. Początkowe kilkadziesiąt metrów przepłynąłem bez specjalnych trudności, dziwiąc się jedynie licznym zakrętom oraz imponującej wysokości otaczających mnie zarośli. Następne kilkadziesiąt metrów to było przedzieranie się przez nieustępliwy gąszcz. O wiosłowaniu nie było mowy, przy próbie odpychania się od dna o mały włos nie straciłem wiosła, które zagłębiło się w szlamie i zostało z tyłu, za kajakiem, całe zanurzone w mętnej wodzie. Jakoś udało mi się odzyskać zgubę i postanowiłem wracać. Nawet wtedy, gdy stanąłem w kajaku widziałem jedynie chwiejące się trzcinowe kitki. Na szczęście od rzeki dolatywały odgłosy przepływających turystów a i pasmo zmąconej wody i połamanych roślin wyznaczały drogę odwrotu. O obróceniu kajaka nie mogłem nawet marzyć, więc przygotowałem się na płynięcie rufą do przodu. Już podniosłem ster, i zacząłem podciągać się za trzciny, gdy nagle, tuż obok, usłyszałem plusk wioseł i głosy kilku osób. Jak się okazało walczyłem z trzciniaczyskiem będąc kilka metrów od właściwej strugi.
Tym razem wpłyńmy do tego oznakowanego przesmyku. Przed nami blisko kilometr niebywale atrakcyjnej trasy. Struga jest wąska, w jej korycie mieści się akurat pojedynczy kajak, ale na zamaszyste wiosłowanie już nie ma miejsca.
Wczesną wiosną płyniemy jakoby w korytarzu, który wyścielono dywanem z żółtych grążeli i białych grzybieni zwanych również nenufarami. Ich krągłe ciemno zielone liście lśnią w słońcu, kontrastując z seledynem młodych tataraków. Przy błotnistych wysepkach kołyszą się kępy niezapominajek, a nad głowami, z głośnym „kiwit” przelatują dziesiątki czajek.
Jesień zapewnia swoje atrakcje. Z pewnością będziemy musieli przebijać się przez zatory z unoszących się na wodzie kłączy, pęków sitowia i gałęzi oklejonych zwałami wodorostów. Taka naturalna tama, najczęściej usadawia się w przewężeniach koryta lub przybiera formę pływającej wyspy. Trzeba wtedy rozpędzić się i ominąć ją po krawędzi trzcin uważając, aby nie ugrzęznąć wśród zielska pełnego ślimaków, wodnych żuków i pająków. Te trudy, z pewnością wynagrodzą nam widoki łanów jasnobrązowych pałek, pachnące krzaki mięty i krążące wysoko bociany przygotowujące się do odlotu. Jesienią kwiaty też maja inną barwę. Jasną żółć i biel zastępują ciemne fiolety i głębokie czerwienie. Te barwy doskonale komponują się z rudziejącymi liśćmi olszyn i złocistymi, trzepoczącymi gałązkami brzóz. Przy brzegach rozrastają się wtedy gigantyczne krzaki, podobnego do kopru, gorsza błotnego, kwitnie tojeść, żywokost i niecierpek, wszystko oplecione pędami chmielu, fioletowej psianki i najróżniejszymi powojami. Kaczki już nie są tak skore do podrywania się w powietrze, ociężałe, spasione przed daleką wędrówką, chowają się w gęstwinie trzcin lub po prostu lekceważą turystów.
Po przepłynięciu 3/4 długości strugi, po jej lewej stronie możemy zobaczyć dawne żeremie bobrów. Od paru lat jest niezamieszkałe, ale nadal imponuje, nie tyle wielkością, ile kunsztem jego budowniczych. Jak udało się rodzinie bobrów, na tym praktycznie bezdrzewnym mokradle, zgromadzić taką stertę budulca, pozostaje prawdziwą zagadką.
Struga kończy się w płytkiej zatoce jeziora Duś, a stąd już widać cel naszej podróży, – zabudowania byłego Klasztoru Starowierców. Piszę „byłego”, bowiem przed rokiem zmarła ostatnia zakonnica, a nowych powołań nie widać. O starowiercach, czyli filiponach lub też staroobrzędowcach można przeczytać w szczegółowych informatorach dostępnych na miejscu. Tu chcę wspomnieć jedynie, że oprócz odwiedzenia kaplicy i miejsca pochówku sióstr zakonnych, warto zobaczyć, leżący w pobliżu stary cmentarz prawosławny. Najstarsze kamienie nagrobne, z ledwie widocznymi napisami mają zdecydowanie ponad 100 lat, są też i nowsze groby z charakterystycznymi prawosławnymi krzyżami i sentencjami rytymi cyrylicą.
W otoczeniu tych starych drzew, pochylonych krzyży i ciemnych ikon, czas niejako traci swój wymiar. Zanim wrócimy nad jezioro stańmy jeszcze na chwilę pod łukiem starej bramy z ikoną i krzyżem na szczycie. Popatrzmy na polną drogę wijącą się śród łanów zboża i w myślach przenieśmy się półtora wieku wstecz. Zapewne podobny krajobraz miała przed oczyma ówczesna przeorysza Jewpraksija, kiedy wypatrywała nowicjuszek przybywających z dalekiego Zagorska. Wejdźmy jeszcze na chwilę do kaplicy, poczekajmy na moment, gdy wyjdzie hałaśliwa grupa turystów i postarajmy się wychwycić tą specyficzną atmosferę, którą tworzą ciemne twarze spozierające z ikon, postarajmy się zrozumieć ich głęboką symbolikę. Albo po prostu postójmy parę minut w ciszy i spokoju.
Gdy wypłyniemy ponownie na Krutynię to czeka nas blisko pięciokilometrowy odcinek prowadzący wśród gospodarstw należących, początkowo do Wojnowa, a potem, do Ukty. Ten etap wędrówki ma dziwną właściwość. Gdy widzimy już zabudowania Ukty i wydaje się, że tylko kilkadziesiąt uderzeń wioseł dzieli nas od celu, rzeka wykonuje skręt, a budynki, niczym fatamorgana, znikają za pasmami trzcin. W końcu jednak dopływamy do betonowego mostu, a stąd już tylko niecały kilometr do stanicy PTTK w Ukcie.
Ukta – nazwa ta jest nader dziwna i tajemnicza. Mam wrażenie, że pobrzmiewają w niej jakieś pradawne echa. Mnie przypomina się fragment z sienkiewiczowskiej trylogii, w której Tatarzy szyli z „uków” do rycerza nad rycerzy pana Longinusa Podbipięty. Oczywiście ze Zbaraża do Mazur trochę daleko, ale kto wie czy nie docierały tu zagony tatarskie. Oficjalnie mówi się, że nazwa i osada powstała w początkach XIX w. gdy nad Krutynię dotarli wygnani z Rosji starowiercy – filiponi. Oprócz wyznania przynieśli tu swoją kulturę, obyczaje i oczywiście nazewnictwo. Najwięcej rodzin osiedliło się właśnie tu, w dolnym biegu Krutyni, a w opisanym poprzednio Wojnowie, zwanym w czasach pruskich Eckendorfem, zbudowano cerkiew, a potem klasztor. W okolicy jest więcej miejscowości o dziwnych nazwach: Sworne Gacie, Zgon, Piecki czy dawne Pupy. Wszystkie te nazwy wzięło się z wielokrotnych przekształceń pradawnych słów, niekiedy pochodzących z zamierzchłych czasów plemion bałtyckich. Przekręcano je, zmieniano wraz z upływem czasu, dodawano polskie, ruskie lub niemieckie końcówki. Mazury to kraina, na której historia odcisnęła swoje najgłębsze piętno.
Stanica w Ukcie robi korzystne wrażenie. „Góralskie” domki ustawione na wysokiej, nadbrzeżnej skarpie, skryta wśród drzew jadalnia, kolorowe klomby i nader sympatyczna obsługa. Jest też doskonałe miejsce do kąpieli, z krystalicznie czystą wodą i pełne kręcących się w dole ryb. Najważniejszy jednak jest panujący tu spokój i cisza. Kilkaset metrów pofałdowanych łąk i zagajników dzieli nas od osady i hałaśliwej szosy, skutecznie izolując od „cywilizacji”. Stanica leży na granicy rezerwatu im. M. Wańkowicza i to jest następna jej niezwyczajna atrakcja. Warto tu zatrzymać się tu przynajmniej na jeden dzień, aby lepiej poznać okolicę.
Tu znów odwołuję się do miejscowych przewodników i informatorów, które szczegółowo opisują ciekawostki Ukty. A jest ich niemało: stadnina koni w Gałkowie, Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, neogotycki kościół i drewniana cerkiew prawosławna, stare wiejskie chaty i nowoczesny Ośrodek Fundacji Polsko-Niemieckiej. Są stare ewangelickie cmentarze i jeszcze starsza aleja pomnikowych lip, prowadząca ongiś do położonego nad rzeką dworku. Niedaleko stąd zarówno do Mikołajek jak i do Rucianego, blisko też do Galindii i rezerwatu tarpanów w Popielnie. Ja natomiast chcę zaproponować coś na deser. Proponuję pieszy spacer przez puszczę. Na dokładnej mapie widać obszar ograniczony zieloną linią – to właśnie wspomniany rezerwat. Swym zasięgiem obejmuje dolinę Krutyni od stanicy aż do jeziora Gardyńskiego, z niewielkim wcięciem w Nowym Moście. Nie będziemy wchodzić na zamknięty teren, nam wystarczy kilkukilometrowy spacer jego wschodnią granicą, na przykład do następnej stanicy. Dla bardziej wytrwałych proponuję zagłębienie się w lesie, po prawej stronie drogi. Tylko nie zapomnijmy włożyć długich spodni i solidnie posmarować się autanem.
Przed nami prawdziwa puszcza, którą leśnik nazwie borem mieszanym i grądem. Ogromne dęby, imponujące wiązy, graby, sosny, świerki, chyba wszystkie znane mi rodzaje i odmiany drzew i krzewów. Wszystko podszyte paprociami, poduchami mchu lub ostrą trawą porasta silnie pofałdowany teren polodowcowej moreny. Głębokie jary na dnie których sączą się strużki czarnej wody, bagniste polany przykryte kożuchem mchów i sitowia, obok piaszczyste pagórki pachnące macierzanką lub gąszcze malin przeplecionych jeżynami. Są miejsca podobne do syberyjskiej tajgi gdzie na czarnej ziemi przycupnęły omszałe karłowate brzozy, są prześwietlone słońcem dąbrowy i czarne gęstwiny kłujących świerków. A ile tam śladów zwierząt. W błotnistych bajorkach dziki w nocy brały kąpiel i wycierały się o przybrzeżne drzewa. Jelenie, daniele i sarny pozostawiły wyraźne ślady swych eleganckich kopytek. W dziupli starego drzewa zapewne mieszka drapieżna kuna. Na korze widać ślady pazurków, a w trawie leży kilka kolorowych piórek. Jesienią warto wybrać się na poszukiwanie rzadkich gatunków grzybów. Przyznaję, nie jest to najlepsze miejsce na borowiki, ale za to można znaleźć wspaniałe okazy: szmaciaka gałęzistego, pięknoroga lepkiego, sarniaka dachówkowego. Są to, co prawda grzyby jadalne, ale ja proponuję poszukać ich raczej w celu zrobienia fotografii. To wspaniałe uczucie, gdy u podnóża sosny wypatrzy się strzępiasta kulę wielkości odpustowego balonu lub dziwny, brązowy kapelusz grzyba, który moja Babcia nazywała krowim językiem. Tu rosną chyba największe kanie, ich talerzowaty, brązowy kapelusz potrafi wystrzelić ponad otaczające, kilkudziesięciocentymetrowe paprocie. A jakie wspaniałe, kolorowe huby rosną piętrami na zmurszałych pniach, jakie kolosalne purchawki można spotkać na skraju lasu. Tu także po raz pierwszy w życiu natknąłem się na coś specjalnego. Przedzierając się przez gąszcz paproci poczułem w pewnym momencie zapach zepsutego mięsa. Już byłem pewien, że natknąłem się na jakąś padlinę, gdy zobaczyłem przed sobą kolonię grzybów. Biały trzonek z ciemniejszym czubkiem i charakterystyczny kształt, znany z poradnika grzybiarza, od razu przypomniał mi nazwę – sromotnik bezwstydny. Zatykając nos zrobiłem kilka zdjęć grzybów oraz zlatujących się do nich owadów i czym prędzej uciekłem.
Jestem przekonany, że każdy znajdzie w tym lesie coś niezwykłego. Na mnie największe wrażenie zrobił ogromny dąb roztrzaskany na drobne części uderzeniem pioruna.
Po powrocie z lasu, wieczorem możemy pójść do sauny a potem zorganizować ognisko i posiedzieć, choćby do północy w jego ciepłym, migotliwym blasku. Jeśli będziemy mieli szczęście to może w świetle księżyca zobaczymy stadko saren pasących się tuż za ogrodzeniem stanicy. Rankiem obudzi nas klangor żurawi, które nocują na łące po drugiej stronie rzeki. Nie musimy zaraz wstawać i zbierać się do drogi. Dzisiejszy etap to zaledwie siedem kilometrów. Proponuję nie spieszyć się a przepłynąć go powoli traktując to jako nieco inny wariant wczorajszej puszczańskiej wędrówki.
Zaraz za stanicą wypatrujmy na lewym brzegu ogromnej topoli, w której od paru lat zamieszkał rój szerszeni. Nie radzę wysiadać na brzeg ani podpływać zbyt blisko, Wystarczy w stosownej odległości posłuchać jak brzęczą i popatrzeć jak regularnie lądują na odstającym kawałku kory. W okolicy jest kilka gniazd szerszeni, są też dzikie pszczoły, dla których w lesie zawieszono specjalne budki, a na łące można wpatrzeć jamki trzmieli. Na wszelki wypadek radzę trzymać się w bezpiecznej odległości od wszystkiego, co brzęczy.
Teraz trzeba nieco uważać, ponieważ wpłyniemy na odcinek gdzie drogę tarasują wywrócone pnie potężnych topoli i wierzb, na których osiadły kępy wodnych roślin. Jeszcze parę lat temu, szczególnie przy niskim stanie wody był to prawdziwy wodny slalom. Dalej Krutynia płynie swobodnie wijąc się wśród niskich olsów, przecinając bagienne zapadliska lub wpływając w trzcinowe tunele. Po prawej stronie, cały czas towarzyszy nam las z widocznymi ścieżkami zwierząt schodzących do wodopoju i śladami działalności bobrów. Po czterech kilometrach, gdy zobaczymy po lewej stronie, schodzące aż do brzegu wysokie sosny możemy zrobić krótką przerwę. Płytka zatoczka z piaszczystym dnem stopniowo schodzącym na blisko 2 metry głębokości każdemu zapewni doskonałą kąpiel, a rozległa łąka odpoczynek. Stąd już niecała godzina do stanicy w Wysokim Moście. Architektura domków, jadalni i sanitariatów prawie identyczna jak Ukcie, z tym, że jest ich znacznie więcej. Kiedyś, gdy po szlaku Krutyni regularnie płynęły 20 osobowe zespoły turystów, w tej stanicy był dzień przerwy i spotykały się tu i nocowały dwie grupy. Przenocujmy i my.
Gdy następnego dnia popłyniemy dalej to przygotujmy się na to, że przez okres blisko dwóch godzin nie będziemy mogli wysiąść z kajaka. To z jednej strony zakaz wchodzenia na teren rezerwatu z drugiej zaś prozaiczny fakt niedostępności bagnistych brzegów rzeki i jeziora.
Pisałem już poprzednio, że Krutynia na każdym odcinku zmienia swój charakter. Z wesołej, pędzącej z pluskiem pośród kamieni, płytkiej rzeczki stopniowo przekształciła się w stateczną, solidną rzekę. Dziś mamy okazję zobaczyć Krutynię szeroką miejscami na ponad dwadzieścia metrów o głębokości dochodzącej do pięciu metrów. Woda jest też inna, ciemna, zabarwiona drobinami iłu. Pod swą powierzchnią zapewne kryje niejedną tajemnicę. Dawno temu, gdy Krutynia jeszcze nie została objęta przepisami rezerwatu, płynąłem tu wraz z grupą Białorusinów. To byli wspaniali turyści, a jeszcze lepsi rybacy. Jakie ogromne ryby potrafili złowić. Którejś nocy zastawili się na sumy, już ciągnęli blisko metrową bestię, ale w ostatnim momencie pękła linka i ryba z ogromnym pluskiem uciekła. Do dziś zapewne ma już kilka metrów długości? Może chowa się w pasmach falujących pod nami wodorostów?
Szlak prowadzi prosto, ale ja mam jeszcze jedną, ostatnią propozycję. W połowie drogi, z lewej strony, tuż przed lizjerą olchowego zagajnika, jest ujście wąskiej strugi. Trudno je wypatrzyć w gęstwinie trzcin i ogromnych kęp sitowia, ale zapewniam, że warto cofnąć się, nawet kilkadziesiąt metrów, aby je znaleźć.
Bezimienna struga prowadzi do niezbyt odległego, malowniczego jeziorka Skok, ale przebycie jej zapewnia dodatkowe, nader specyficzne atrakcje. Nie radzę wpływać tu dużym canoe jak też przy niskim stanie wody. Któregoś roku przepłynąłem ten odcinek czteroosobowym canoe z dwójką dzieci ale nikomu nie radzę naśladownictwa. Przez pierwsze kilkaset metrów musimy lawirować w krętym, bagnistym przesmyku pomiędzy kępami osoki, grzybieni, strzałki wodnej i unoszonych leniwym prądem płatów rzęsy. Co chwila, tuż przed dziobem kajaka, z głośnym kwakaniem podrywają się wyraźnie niezadowolone kaczki. Również nastroszona, patrząca podejrzliwie, czapla jest wyraźnie zdenerwowana tym obcesowym wtargnięciem na jej teren. Z poruszonych wiosłami pokładów mułu unoszą się srebrzyste bańki gazu błotnego. Nad głowami krążą roje obudzonych z drzemki komarów, a na plecach z głośnym brzękiem lądują wielkookie bąki. Ktoś mógłby zapytać – Gdzie są te atrakcje? Ano właśnie! – W moim mniemaniu już sam fakt obcowania z naprawdę dziewiczą przyrodą, możliwość poznania i doświadczenia jej wszystkimi zmysłami jest warty tej odrobiny wysiłku i niewygody.
Niewygoda już jest, ale prawdziwy wysiłek czeka na nas w pobliżu niewielkiego mostka. Koryto strugi najpierw robi się tak płytkie, że nie pozostaje nic innego jak ciągnąć kajaki w lodowato zimnym nurcie. Potem drogę przegradzają wykroty drzew, przez które nasze łodzie najlepiej przenieść górą. Nie radzę próbować obejścia brzegiem, bo po pierwsze ugrzęźniecie w czarnym, tłustym szlamie, a potem czeka na was łan dorodnych pokrzyw przerośniętych równie okazałymi ostami. Gdy już znajdziemy się pod mostkiem to możemy powiedzieć, że najgorsze za nami. Oczywiście zostaje jeszcze kwestia powrotu, ale o to będziemy martwić się później.
Struga, już bez żadnych niespodzianek, po kilkuset metrach wyprowadza nas na taflę jeziora. Jest przepiękne. Otoczone wysokimi brzegami z zielonym wianuszkiem trzcin, osłonięte lasami, niejako drzemie w to letnie popołudnie. W mieniącej się odcieniami zieleni i błękitu wodzie odbijają się białe obłoki. Na skarpie kilka domków z czerwonymi dachami, pod przeciwległym brzegiem para wędkarze w łódce i całkowity spokój. Ciszę zakłóca jedynie skwir mew i dalekie myczenie krowy. Możemy wylądować przy drewnianym pomoście, wykąpać się, chwilę poleżeć na trawie, ale jeśli mamy dopłynąć do Kamienia, to pora wracać.
Gdy w powrotnej drodze pokonamy rozpoznane już przeszkody i wpłyniemy na nurt Krutyni to po kilkunastu minutach dotrzemy do jeziora Gardyńskiego. Wcześniej, kilkadziesiąt metrów przed końcem rzeki zwróćmy jeszcze uwagę na jej oba brzegi. Wśród wysokich trzcin możemy zobaczyć ogromne żeremia bobrowe. Są zamieszkałe, bowiem wyraźnie widać świeżo wydeptane korytarze i kawałki okorowanych gałęzi. I jeszcze jedna ciekawostka. Tuż przy ujściu rzeki, na głębokości około dwóch metrów leży duży szkielet, prawdopodobnie dzika. Wystarczy odrobina słońca i brak wiatru marszczącego powierzchnię wody, aby zobaczyć białe kości na brunatnym dnie. Dla mnie natychmiast nasuwają się skojarzenia z hemingwajowskim Kilimandżaro na szczycie którego leży szkielet lamparta. I tak to na zakończenie, udało mi się połączyć Mazury z Afryką.
Powinienem już skończyć to opowiadanie, tak jak wpływając do jeziora skończyła się geograficzna Krutynia, ale nie mogę powstrzymać się od napisania jeszcze paru zdań. Przecież wpływając na jezioro nadal jeszcze pozostaję w strudze wody niesionej przez Krutynię.
Jezioro Gardyńskie jest melancholijne. Nie, nie dlatego, że tu kończy się nasza podróż, – to jezioro zwyczajnie ginie. Obserwuję je przez ponad trzydzieści lat i z roku na rok jest płytsze. Wysepki mułu ze sterczącymi kępkami osoki i wiechetkami sitowia zajmują coraz większy obszar, coraz dalej wkraczają przybrzeżne oczerety. Wystarczy poruszyć denną warstwę mułu, aby powierzchnia wody zagotowała się od wypryskujących baniek, cuchnącego siarkowodorem, gazu błotnego. Nie ma tu ryb poza niewielkimi piskorzami i kolczastymi ciernikami. To typowe jezioro atroficzne, do którego Krutynia, co roku niesie gigantyczne masy błota, gnijących roślin i tego wszystkiego, co pozbiera na swoim szlaku. Pomimo tego jezioro jest piękne, szczególnie jesienią. Upodobały je sobie stada łabędzi, które gromadzą się w jego północnej części, aby przygotować się do dalekiej podróży. Prowadzą długie dyskusje, ćwiczą starty i lądowania, uzgadniają trasę przelotu, wybierają przewodników poszczególnych kluczy. Trwa to niekiedy kilka tygodni. Aż przychodzi ten dzień, ten poranek, kiedy setki białych ptaków podrywają się jednocześnie i z ostrym świstem lotek suną w trójkątnych kluczach na Południe.
Zostawiam Was na tym jeziorze, tylko uważajcie na muliste płycizny. Trzymajcie się nieco głębszego kanałku, około 50 – ciu metrów od pasa trzcin.
Stopy wody pod kilem i do zobaczenia na szlaku!
powrót